top of page

Kruchość materii. Rowerowy rejs wzdłuż Bobru.

Park Krajobrazowy Doliny Bobru obfituje w nadrzeczny spokój Borowego Jaru, potęgę Jeziora Pilchowickiego, panoramę spod Perły Zachodu, wiekową architekturę Lwówka, ceramiczne rzemiosło Bolesławca, geologiczne dzieje Lwóweckich Skał czy mrożące krew w żyłach historie, jak ta o morderstwie w Walentynki.



Szlak rowerowy Doliny Bobru ER-6 prowadzi nas przez Kotlinę Jeleniogórską, Góry i Pogórze Kaczawskie oraz Pogórze Izerskie. Okolica jest spokojna, cicha, turystyczne tłumy kierują się raczej na górskie południe. My płyniemy na północ wraz z nurtem Bobru, zatrzymując się co rusz w miastach u jego brzegu.


Nasza trasa upływa nam z refleksją nad kruchością materii. Leniwy i posłuszny podczas naszej wizyty Bóbr już miesiąc później gwałtownie wylewa się ze swoich brzegów. Tak jak czynił to nie raz w przeszłości, krusząc grube mury stajni, domów i ratuszów. Ziemia, która nas gości była świadkiem bezwzględnego eksperymentu przeprowadzonego na kilku milionach przesiedlonych, wysiedlonych ludzi. Krzywda i cierpienie spowodowały, że ziemia ta stała się krucha jak naczynia z bolesławieckiej ceramiki.


Kruchość dopada również nas. Ja dopiero co przeszłam covid oraz zapalenie oskrzeli. Kuba również zmagał się z chorobą. Wycieczka miała charakter rowerowej rekonwalescencji. Trasa była krótka, choć garbaty Bóbr okazał się wystarczająco ambitny. Najważniejszy był dla nas fakt, że w końcu udało się wyrwać życiu 2 dni na wspólną wycieczkę, czego nam do dawna brakowało. To był plan skazany na sukces.



Rzecz o Bobrze. Park Krajobrazowy Doliny Bobru.


Osią naszej wyprawy jest rzeka Bóbr. Płynie zakolami wśród pól, lasów i wzgórz i ścian skalnych. Tworzy przełomy, jeziora, wąwozy. U jej osadowych i wulkanicznych brzegów wyrosły średniowieczne grody i miasta. Po 2-kilometrowym odcinku w Czechach, gdzie rzeka ma swoje źródła, przekracza polską granicę stając się najdłuższym lewobrzeżnym dopływem Odry. Naturalne piękno rzeki, idealne na rowerowe przejażdżki, chroni Park Krajobrazowy Doliny Bobru, zakreślając swymi granicami najpiękniejszy odcinek rzeki.


W Bobrze dorastają liczne pstrągi i lipienie. Krajobraz oraz wartki nurt sprawiają, że rzeka świetnie nadaje się na spływy kajakowe. Spotkania z Bobrem możemy doświadczyć zarówno rowerowo jak i kajakowo. Najpopularniejsze odcinku spływów to Nielestno – Marczów – Dębowy Gaj oraz Włodzice Małe – Kraszowice – Bolesławiec.


Bóbr to także rzeka nieobliczalna. Wylewała nieraz, niszcząc dobytki i niosąc cierpienie. Jej wody zabrały wielu mieszkańców a podczas bitwy nad Bobrem także 2000 żołnierzy napoleońskich. Poskromić tę energiczną rzekę miały zapory, zbiorniki retencyjne i elektrownie. Jednak w 2024 znów przekonaliśmy się jak ze spokojnej rzeki Bóbr potrafi zmienić się w nieujarzmioną bestię.



Euroregionalny szlak rowerowy Doliny Bobru ER-6


Niżej opisany odcinek szlaku ER-6 był dla mnie drugim z kolei. Pierwszy rozpoczęłam rok wcześniej w Kamiennej Górze skąd przez Miedziankę dotarłam do Jeleniej Góry (opis tutaj). Moją metą było wtedy Wzgórze Krzywoustego – tym razem będące naszym miejscem startu.


Początkowy fragment szlaku od Jeleniej Góry do Przeździedzy wydał mi się bardziej wymagający – biegnie w dużej mierze lasem, polem, z korzeniami, piaskiem i nierzadko pod górkę. Dla wytrawnego rowerzysty nie będzie to jednak żadne wyzwanie. Kolejny etap, z Przeździedzy do Bolesławca prowadzi głównie asfaltem, technicznie jest więc zdecydowanie łatwiej. Szlak był dobrze oznaczony, z pewnymi wyjątkami. Mapa na pewno się przyda.



ER-6 odcinek: Jelenia Góra – Przeździedza, 34 km


Nasz szlak łapiemy pod Wzgórzem Krzywoustego, które okrążamy i zaczynamy nasz rowerowy rejs wzdłuż Bobru. Przejeżdżamy pod wiaduktem kolejowym, którego pierwotna wersja łączyła przedwojenną Jelenią Górę z Berlinem. Początek szlaku jest zachęcający. Prowadzi nad samą rzeką, w otoczeniu zieleni oraz wysokich zboczy wąskiego wąwozu, zwanego Borowym Jarem. W XVIII wieku było to popularne miejsce spacerów jeleniogórzan, pełne Ścieżek Nimf i Poetów, skałek o antycznych nazwach, Świątyni Apollina oraz pięknych widoków na dolinę Bobru. Z Ogrodem Ducha Gór związanych jest wiele legendy i przypowieści, m.in. o wodzie z Cudownego Źródełka wypływającego z Góry Kaplicznej. Ma ona mieć dar wykrywania kłamstwa, szczególnie niewierności małżeńskiej. Co sami testujemy nalewając ów wody do butelek. W średniowieczu odbywały się tu Sądy Boże, czyli sądy nad czarownicami i niepokornymi rycerzami. Jak tym z Siedlęcina, który otruł swoje trzy żony.


My płyniemy dalej z nurtem Bobru aż na Koniec Świata. Mówię poważnie. Drogą zwaną Weldendeweg dojeżdżamy na Koniec Świata, czyli pod jedną z bobrowych wysp, z elektrownią wodną. Miesiąc po naszej wizycie nad Bobrem, Dolny Śląsk nawiedziła ogromna powódź. Te zdarzały się na tych terenach od zawsze, czego śladem są zapisy w kronikach czy tablice na budynkach z wyznacznikiem wysokości fali powodziowej. Dolny Śląsk, a w szczególności Sudety, Kotliny Kłodzka, Jeleniogórska i Kamiennogórska mają specyficzne, a w kontekście powodzi, niekorzystne uwarunkowanie naturalnej budowy terenu (górskie bariery, sieć rzeczna, wąskie doliny, nieprzepuszczalne podłoże). Od wieków tereny te były także chętnie zasiedlane, czego konsekwencją jest ekspansja zabudowy, w tym na terenach zalewowych, rozwój rolnictwa i osuszanie mokradeł.  


Bóbr wylewał wielokrotnie zagrażając życiu mieszkańców, niszcząc miasta i dorobki. Najsłynniejszą powodzią była ta z lipca 1897. Dziś o nadchodzącej fali wezbraniowej mieszkańcy zalewowych terenów dowiadują się już nawet kilka dni wcześniej z wszechobecnych komunikatów. W XIX wieku, o powodzi słyszeli w momencie, kiedy rzeka występowała już z brzegów, nie dając im szans na ratunek. Owego lipcowego poranka, Bóbr zalał domy, ulice, mosty, ratusze, cmentarze i całe wsie. Rzeka wyrwała dachy, drzewa, linie elektryczne i kolejowe. Pod Wzgórzem Krzywoustego utworzyło się tymczasowe jezioro. Powódź zabrała nawet do 135 ofiar śmiertelnych a straty materialne wyniosły minimum 10 mln marek.



Straty spowodowały szybkie opracowanie planu przeciwpowodziowego dla Sudetów, który przewidział regulację rzek, budowę wałów i zbiorników retencyjnych – uznawanych w tamtym czasie za najlepsze techniki przeciwpowodziowe. W kolejnych latach na Bobrze powstały trzy zapory, tworzące jeziora Modre, Wrzeszczyńskie i Pilchowickie. Dziś urocze miejsce rekreacji, wybudowane jednak z tragicznych pobudek.


Za szlakiem wspinamy się po tutejszych ostrych, ale zielonych zboczach, aby po chwili zjechać do Perły Zachodu, pięknie umiejscowionego schroniska wprost nad skalistym brzegiem jeziora Modrego. Spod klimatycznego, drewnianego schroniska z kamienną basztą roztacza się uroczy widok na kładkę łączącą gospodę z położonym na drugim brzegu jeziora wzgórzem Wieżyca.



Płyniemy dalej wzdłuż jeziora, mijamy Wyspę Modrzewiową i mostem nad Bobrem wjeżdżamy do Siedlęcina, dawniej zwanego Boberröhrsdorfem. O wiekowej historii miejscowości świadczą mury gotyckiego dworu obronnego z XIV wieku oraz mieszkalna Wieża Książęca, pierwotnie w rękach księcia Henryka I jaworskiego. Ta niepozorna wieża skrywa w sobie najstarsze w Polsce drewniane stropy oraz jedyne w Polsce świeckie malowidło ścienne o sir Lancelocie! Pod starymi murami odbywa się dziś targ, na którym lokalni wystawcy sprzedają produkty domowej i ręcznej roboty, tak jak to drzewiej bywało na wiejskich jarmarkach. Jako spragnieni fani sfermentowanej herbaty kupujemy po butelce kombuchy od pary herbacianych rzemieślników. Zielona ma mieć właściwości pobudzające, dziś wyjątkowo preferowane. 


Czeka nas teraz malowniczy odcinek szlaku prowadzący nad samą rzeką, a właściwie wąskim Jeziorem Wrzeszczyńskim, wciśniętym między tutejszymi wzgórzami i tworzącym Wrzeszczyński Przełom Bobru. Trochę przeszkadza wąska i nierówna ścieżka z korzeniami, ale rekompensuje nam to bliskość rzeki. Takie klimaty lubimy najbardziej. A w naturze jak w życiu, nic nie jest proste. Przy szlaku ławeczki i pomysłowe tablice bobrów… nad Bobrem. Do cywilizacji wracamy dopiero przy zaporze w Wrzeszczynie.


Trzymamy się wiernie szlaku rowerowego, robiąc objazd wokół ujścia Kamienicy. To pozwala nam zerknąć na chwilę do dawnego uzdrowiska Berthelsdorf. Dzisiejszy Barcinek był prężną wsią, malowniczo położoną nad Kamienicą. Jej walory krajobrazowe postanowiono wykorzystać budując w 1878 zakład zdrojowy. Pomysłodawcą był mąż właścicielki wsi i pochodzący ze Szwajcarii Richard Brewhaus. Mikroklimat Barcinka przypominał mu ten z modnego wówczas kurortu w Davos. Rozświetlone elektrycznością, nowoczesne sanatorium oferowało wygodne pokoje z balkonami, pawilony z wannami oraz szereg zabiegów skupionych głównie na wodolecznictwie. Z uwagi na liczbę turystów odwiedzających Barcinek, na miejscu otwarto nawet oddział Towarzystwa Karkonoskiego (Riesengebirgsverein). Na starych zdjęciach, które oglądałam przed wyjazdem widzę piękny pałac, do którego od frontu prowadzą szerokie schody kaskadowe, którymi przechadzają się ubrane w długie, krynolinowe suknie damy i panowie w kapeluszach. Dziś schody te są ledwo zauważalne pod kupą gruzu i wielkich zarośli. Zapomniany pałac jest w ruinie, co tylko pokazuje jak kruche są dzieje historii.


Szlak prowadzi nas przez leśne dukty i polne drogi. Podoba mi się wiejska i widokowa droga do Pokrzywnika, którą dojeżdżamy nad Jezioro Pilchowickie (Bobertalsperre) – największe jezioro wybudowane w ramach przeciwpowodziowej polityki. Odbijamy na chwilę ze szlaku, aby zerknąć na jezioro z Pilchowickiej Grzędy. To świetny punkt widokowy, taki w instagramowym stylu. Jezioro ma dziś turkusowy, egzotyczny kolor. Miesiąc później oglądam zdjęcia z powodzi i widzę, jak woda zmętniała i straciła swą karaibską barwę. Oraz jak wysoko się podniosła, co najbardziej uwidacznia jej poziom względem stacji kolejowej dawnej linii Bobertalbahn. Jeszcze nie tak dawno o zabytkowej stacji pisały wszystkie gazety. Ów najwyższy w Polsce most kolejowy, pierwotnie wybudowany w 1909 został wysadzony pod koniec wojny i rok później odbudowany. Kolejne zagrożenie przyszło w 2021, kiedy miał zostać wysadzony w powietrze na planie filmu Mission: Impossible. Głośne głosy krytyki tego pomysłu doprowadziły do wpisania mostu na listę zabytków, co uchroniło go przed zniszczeniem.


Po sesji zdjęciowej, jedziemy nad zaporę w Pilchowicach. Wysokość 62-metrów stawia ją na drugim miejscu największych obiektów przeciwpowodziowych w Polsce, zaraz po Solinie. Kamienna i łukowa zapora była kunsztem hydrotechniki a na jej otwarcie przybył sam cesarz Wilhelm II Hohenzollern. Z tamtego okresu zachowały się jeszcze śluzy i turbiny. Jednak jak pokazały ostatnie dni, nawet największe zapory nie są w stanie wygrać z żywiołem, który w 2024 najbardziej dotknął nadbobrzańskie miejscowości, takie jak Pilchowice, Wleń czy Lwówek Śląski. Burmistrza Wlenia określił tegoroczną powódź jako największą od czasu budowy zapory w Plichowicach. I choć woda w tym roku przelała się przez zaporę, stwierdził, że gdyby nie ona, miasto mogłoby zniknąć pod wodą.



Przed nami spokojny odcinek w okolicach wsi Pilchowice i Nielestno – skąd rozpoczyna się wiele spływów kajakowych. Jeszcze tylko zdjęcie pod hollywoodzkim napisem Nielestno i ruszamy dalej. Na horyzoncie pojawiają się lekkie pagórki, przy których będziemy się musieli trochę namęczyć. Ale już po chwili okazuje się, że nasz trud wynagrodzony jest rozległą panoramą na Wleń i Karkonosze. Porzucamy rowery i na pustej ulicy wykonujemy naszą tradycyjną skaczącą sesję. Po czym zjeżdżamy do Wlenia.


Zanim przekroczymy Bóbr i wjedziemy do centrum, zaglądamy do pałacu w Kleppersdorfie – dzisiejszym Gościradzu, dzielnicy Wlenia. To skromny pałac w uroczym ogrodzie, który wedle mojej wyobraźni jeszcze piękniej prezentował się w czasach, kiedy rzadkie gatunki drzew pielęgnował w nim sam właściciel, milioner z Berlina Wilhelm Rohrbeck. Jednak za oryginalnym kutym ogrodzeniem kryje się tragiczna historia morderstwa w walentynki… Rohrbeckowie szybko zmarli osierocając jedyną córkę i dziedziczkę ich fortuny, Dorotheę. Wychowywana przez guwernantkę nastolatka stanowiła dobrą partię dla zainteresowanych nie tylko małżeństwem, ale przede wszystkim jej majątkiem. Dorotheą opiekowała się także jej ciocia Gertruda, wdowa z dwoma córkami, która niedawno ponownie wyszła za mąż za Petera Grupena. Grupen nie miał dobrej opinii, był cwanym bawidamkiem, zajmował się hipnozą, szczególnie w kręgach majętnych kobiet. Taki oszust z Tindera tamtych czasów. Kiedy jego żona Gertruda znikła bez śladu (wcześniej przepisując na niego cały majątek), przyjechał do Wlenia, aby zaproponować małżeństwo dziedziczce Dorothei. Nie była nim jednak zainteresowana. Kiedy w walentynki 1921 roku Dorothea zostaje znaleziona martwa w swoim pokoju, podejrzenia od razu padają na Grupena. Policja bada tę mroczną zbrodnie, której sława roznosi się na całe Niemcy. Kolorytu dodaje fakt, że skazany ostatecznie na karę śmierci Grupen ucieka z więzienia, podobno uprzednio hipnotyzując strażnika. Po lubianej we Wleniu Dorothei płakało całe miasto.



Dziś nieco senny Wleń był w średniowieczu ważnym ośrodkiem, siedzibą Piastów śląskich i położoną nad Bobrem osadą rybacką. Miasto zachowało uroczy małomiasteczkowy styl i rytm. Znajdziemy tu XIX-wieczne kamieniczki, skromny ratusz z napisem w łacinie: Po deszczu słońce, z popiołów odradza się Feniks. Przed nim stanął przedwojenny pomnik Gołębiarki, upamiętniający 700-lecie miasta a zarazem wleńskie gołębie targi oraz całą wiekową tradycję hodowli gołębi, popularną na całym Śląsku. Gołębie zajmowały czas wolny, pomagały w walce ze szkodnikami, nierzadko też lądowały na talerzu.


Historia Wlenia rozpoczyna się na Górze Zamkowej, ówczesnej siedzibie władców. Ci zakładają tam pierwszy gród, przekształcony później w warownię strzegącą czeskiej ścieżki. Sama nazwa Wlenia nawiązuje do staropolskiego słowa wlan oznaczającego umocnienie ziemne – w tym przypadku rozumiane jako wał przeciw Czechom. Za szlakiem pieszym idziemy zobaczyć ruiny tego jednego z najstarszych założeń zamkowych na Śląsku – zamku Lenno. A po drodze mijamy pokutny krzyż maltański, skromny kościółek św. Jadwigi oraz barokowy pałac Lenno. Pierwszy murowany obiekt stanął na szczycie wzgórza już XII wieku. Zachował się do dziś jako dom romański. Z czasem rozbudowano go o kolejne pomieszczenia, baszty, wieże i furty aż do zniszczenia w trakcie wojny trzydziestoletniej. Najciekawsze jest jednak wzgórze, na którym spoczywa zamek – pokryte diabazowymi lawami poduszkowymi, pozostałościami po wybuchach wulkanów sprzed 500 milionów lat! Teren chroni Rezerwat Góra Zamkowa. Gdzieś spomiędzy zalesionych drzew połyskuje Bóbr.



Wracamy na szlak, który teraz prowadzi nas leśno-polnymi dróżkami w kolorach późnego lata, zabarwionymi dodatkowo przez zachodzące słońce. Zaczynamy rozmyślać nad noclegiem. Wykonujemy parę telefonów, jednak nikt nie chce przyjąć dwóch strudzonych rowerzystów. W końcu zajeżdżamy osobiście do jednej z mijanych agroturystyk, gdzie gościnna właścicielka miłuje się nad nami.


Nasz nocleg wypada trochę poza szlakiem. W Przeździedzy przekraczamy Bóbr i jedziemy przez Marczów, wieś jakich wiele na Dolnym Śląsku. Rozglądam się po starych domach, rozsypujących się murach pruskich oraz starszych właścicielach mocno trzymających się swoich lasek i nachodzą mnie pewne refleksje. Od powojennych zmian granic minęło już 80 lat, jednak za każdym razem, kiedy przyjeżdżam przez Dolny Śląsk zauważam spore zmiany w krajobrazie, pomimo, że sama pochodzę z terenów poniemieckich, choć tych położonych bliżej polskiej granicy. Na Dolnym Śląsku zaskakuje zupełnie inna architektura, domy różnią się od tych położonych w centralnej lub wschodniej Polsce. Są potężniejsze, murowane, w innym, kojarzonym bardziej z zachodem stylu. Wsie jakby większe, bardziej przestrzenne. Do tego charakterystyczne murowane stacje transformatorowe czy kapliczki z wypisanymi szwabachą imionami świętych.



Zatrzymujemy się na nocleg w wielkim poniemieckim gospodarstwie. Spory dwupiętrowy dom, murowana stajnia, stodoła, kurnik. Bardziej folwark niż zagroda. To nie jest typowy obraz polskiej wsi. Pomimo upływu lat, nie da się przejechać przez Dolny Śląsk nie wspominając powojennych zmian jakie zaszły na tym terenie. Wielkie przesiedlenie ludności to czas traum i ludzkiej krzywdy. 1,5 miliona przesiedleńców z Kresów, ponad 2 miliony ludzi z Polski Centralnej, powracający z robót na Zachodzie emigranci. Do tego kilka milionów Niemców opuszczających swoją ojcowiznę. Oraz autochtoni, którzy stają się naocznymi świadkami tych zmian.


Choć trudno mi sobie to wyobrazić, proces powojennych przesiedleń jawi mi się jako czas ogromnej niepewności, braku stałego punktu zaczepienia, uziemienia, życie w próżni. Wczoraj skończyła się długa i straszna wojna, dziś następuje wielka roszada ludności. Co będzie jutro? Lata zmian utwierdziły ludzi w przekonaniu, że nic nie jest stałe. Spekulowano o wybuchu kolejnej wojny, o powrocie Niemiec, o ponownych przesiedleniach. Cały proces przesiedleńczy wraz z towarzyszącą mu niepewnością trwał latami. Linia graniczna została ostatecznie zatwierdzona dopiero w latach 70-tych. Ludzie żyli w powojennych ruinach, pełni nieufności do świata, do swoich sąsiadów. Na polskim dzikim zachodzie panował mit, że można się tam łatwo wzbogacić, zacząć wszystko od nowa, kwitło szabrownictwo. Bywało, że pod jednym dachem mieszkali nowo przybyli polscy osadnicy wraz ze starymi niemieckimi właścicielami.  Kto był gospodarzem? Ci, którzy budowali te gospodarstwo od pokoleń? Czy ci, którzy z oficjalnego nadania przejmowali te ziemie? Przeciąganie liny, walka o dominium, o honor. Dla każdej ze stron był to scenariusz pełen smutku, żalu i ogromnego życiowego dyskomfortu.


I tak zaskakujące jest jak łatwo przyszło przesiedlić kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt milionów osób. Jak łatwo przyszło zaadoptować się do nowych warunków. Pierwotna idea opowiadała się za przesiedleniami zgodnie z daną szerokością geograficzną. Jednak ogrom tego przedsięwzięcia na to nie pozwoliły a ludzie trafiali w zupełnie obcy im krajobraz, klimat. Ludzie żyli w wielkim chaosie językowym, narodowościowym, tożsamościowym. Aby uzasadnić przesiedlenia, stworzono tak zwany mit piastowski, który miał oswoić przesiedleńców z nowymi ziemiami rzekomo odzyskanymi. Głoszono, że były to już kiedyś polskie ziemie, że mogą się tu znów po polsku umościć, że staną się spadkobiercami Piastów. Wątpię jednak, że dla przesiedlonych ze swojej ojcowizny ludzi miało jakiekolwiek znaczenie, że 1000 lat przed nimi na tych ziemiach mieszkał znajomy Mieszka I czy Bolesława Chrobrego. Polskość nakładana była na niemieckość. Niemieckie napisy przykrywane polskim tynkiem. Polskie tradycje funkcjonowały wśród niemieckich akcesoriów.


Märzdorf am Bober został po wojnie przemianowany na Marczów i zasiedlony przez przybyszów ze wschodu. Powojenny cień ciągnie się za tymi ziemiami do dziś. A Marczów jest tego dobrym przykładem. Kapliczki z niemieckimi napisami czy zniszczone łużyckie domy są namacalnym dowodem przeszłości. Ale to nie wszystko. W 2011 roku proboszcz tutejszego poniemieckiego kościoła św. Katarzyny wraz z kilkoma poplecznikami dokonali przekopów i odwiertów w zabytkowej świątyni w poszukiwaniu wojennych skarbów. Tak mocno uwiodła ich historia domniemanego skarbu ukrytego przez Niemców w kościelnych piwnicach, że łup podzieli pomiędzy siebie jeszcze przed jego znalezieniem. Nic nie znaleźli, za to ich znalazła policja.


Władza przekonywała przesiedleńców, że na Ziemiach Odzyskanych jest wszystko czego potrzebują, a nawet więcej. Obiecywała rozwój, awans społeczny. Gwarantowała, że na miejscu wszystko już na nich czeka, umeblowane domy, pościelone łóżka, pełne spiżarnie. Nie zawsze się to jednak sprawdzało. Lecz muszę przyznać, że nam spełniły się te komunistyczne obietnice. Kiedy głodni wkładaliśmy do gościnnej lodówki marne konserwy, naszym oczom ukazał się wielki, śmietankowo-owocowy tort. Kiedy tak staliśmy wpatrzeni w niego, weszła Gospodyni i szczerze rzuciła „proszę się częstować, my i tak tego wszystkiego nie zjemy”. Challenge accepted! I kiedy nie zdążyliśmy jeszcze oblizać talerzy po torcie, właścicielka przyniosła nam świeżo upieczoną kiełbaskę z grilla. Jeżeli to nie jest 5 gwiazdkowa gościnność, to ja nie wiem czym ona jest.



ER-6 odcinek: Przeździedza – Bolesławiec, 50 km


Po kolejnym kawałku tortu, tym razem na śniadanie, ruszamy w świat, wiedząc już, że będzie to udany dzień. Wygodnym asfaltem jedziemy przez wiejskie tereny Parku Krajobrazowego Doliny Bobru. Raz z górki, raz pod górkę, cały czas swojsko. Dzisiejsza trasa obfitować będzie w wiejskie drogi, leśne dukty, stogi siana i szerokie widoki.


Zatrzymujemy się w Sobocie, aby zerknąć na ruiny romańskiego kościoła pw. świętych Piotra i Pawła. Pierwszą świątynię, w tej jednej z najstarszych wsi w regionie, wzniesiono na początku XIII wieku. W starych murach zachowały się kamienne tablice, gotyckie łuki a spod świątyni rozległa się panorama Riesageberge. Dobre miejsce na odpoczynek.



Przez zakola Bobru i Dębowy Gaj dojeżdżamy do Lwówka Śląskiego. Parkujemy rowery i wyruszamy na krótki spacer przez jedną z największych atrakcji miasta – Lwóweckie Skały. Wynurzające się znad potoku Srebrna piaskowcowe skały tworzą tu grupę baszt, murów i szczelin. Choć bliżej stąd do Gór Stołowych, nazwa Szwajcarii Lwóweckiej bierze się od czesko-saksońskich skalnych braci. Na chwilę stajemy się odkrywcami, próbując na pokrytych jaskrawozielonym mchem skałach odnaleźć wiekowe napisy. Na samym szczycie przyjemna panorama oraz…. wspaniały przykład polskiej myśli technicznej – biało-czerwone barierki, idealnie wkomponowane w krajobraz oraz niezwykle skuteczne. Przez ten były rezerwat prowadzi nas szlak Lwóweckich Form Skalnych a miejsce uznajemy za warte spacerku.


Za Boberhausem leży kolejna grupa skał. Wchodzimy w labirynty Panieńskich Skał, gdzie w trakcie wojen husyckich schronienia szukały kobiety i dzieci. Stąd też nazwa jednej z grot – Panieńska Izdebka. Odkryto w niej znaki walońskie z XI i XII wieku. Częściowo przetrwał także napis niemieckiej nazwy tego miejsca Jungfernstübchen, wyryty na słupie milowym. Skacząc po skałach tu także dostrzegamy napisy ukryte w głębi skalnych szczelin.



Do centrum zjeżdżamy za szlakiem pieszym. Patrząc na mapę Lwówka Śląskiego łatwo można rozpoznać jego średniowieczne pochodzenie. Löwenberg był niegdyś trzecim największym miastem Dolnego Śląska (po Wrocławiu i Świdnicy), o czym świadczy wielkość rynku oraz bogata zabudowa. Miasto otula pierścień murów miejskich, dzięki którym zyskał miano Polskiego Carcassonne (choć tak samo mówi się o Paczkowie czy Szydłowie). Lwówek jest także jednym z najstarszych miast regionu a do jego rozwoju przyczyniło się… piwo. Już w 1209 roku Lwówek otrzymuje prawo warzenia piwa, co dziś czyni lwówecki browar najstarszym w Polsce (o innym starym dolnośląskim browarze pisałam tu). Sam rynek to połączenie średniowiecznego szyku z PRLowskim kiczem. Polsko-niemiecki miszmasz ziem „odzyskanych”. Współczesny mur bloków z wielkiej płyty broni renesansowych kamienic, jak niegdyś czyniły to lwóweckie mury miejskie.            


W centralnym miejscu rynku stoi gotycko-renesansowy Ratusz – jeden z najstarszych w Polsce, wybudowany w XIII wieku jako Dom Kupców. Ma ogromną wartość historyczną i zabytkową, a przy jego współczesnym remoncie zastosowano renesansowe techniki. Warto zerknąć do środka oraz przyjrzeć się detalom na zewnątrz. Codziennie o 12 z przyratuszowej wieży rozlega się lwówecki hejnał. Wokół ratusza stały niegdyś domy kupców i kramy sukiennicze. Do dziś zachowały się kamienice Ław Szewskich i Chlebowych (z 1494) – z godłami cechów, preclem piekarzy i butem szewców. Obok stoją dwie inne renesansowe i równie zabytkowe kamienice, ta pod numerem 27 oraz dawny dom burmistrza – Agatowa Kamienica. Położona wzdłuż Płóczki Dolina Agatowa oraz pola agatowe w okolicy wsi Płóczki Górne znane są z występowania ów kamienia półszlachetnego.


Korzystając z miejskich wygód, pod zabytkowymi sklepieniami kamienicy pod numerem 27 kupujemy lody i przyglądamy się ciekawym elementom ratusza: lwim herbom, płaskorzeźbie Przekupki z kurą czy zatartym napisom „Tak, Tak, Tak” pamiętającym referendum z 1946.



W Lwówku znajdziemy wiele innych zabytków. Kościołów, osiedli, rezydencji, gmachów, fontann a także budowli o charakterze obronnym, jak zachowane dwie miejsce baszty i symbole miasta: Brama Lubańska i Brama Bolesławiecka. Przez tę ostatnią przejeżdżamy opuszczając miasto. Wszystko się zgadza, bo właśnie Bolesławiec jest teraz naszym celem.


Szlak ER-6 prowadzi nas wzdłuż Bobru i stworzonych na nim dwóch Jezior Rakowickich. Powstały po zalaniu kopalni żwiru i piasku i są dziś popularnym miejscem wypoczynku. Brzegów jezior strzegą właściciele dacz i pól kempingowych. Udaje nam się znaleźć jedną z dzikich plaż, choć nie robi ona na nas wrażenia. Ciekawsze wydają się być formacje piaskowca po drugiej stronie jeziora – Huzarski Skok, Skała z Medalionem i tereny dawnego kamieniołomu w Żerkowicach. Nie leżą one jednak na naszej trasie.



Suniemy teraz po spokojnych terenach wsi Włodzice Wielkie, Kraszowice i Otok. Położone nieco wyżej, oferują przyjemne widoki na okolicę. Jest ona cicha i spokojna. Zachmurzone niebo dodaje tajemniczości, a asfalt pozwala na przyjemną jazdę. Gdzieniegdzie zachowały się jeszcze architektoniczne ślady przeszłości. Dwie wieże mieszkalne w Rakowicach, dwa stojące naprzeciw siebie kościoły, katolicki i ewangelicki w Włodzicach Wielkich czy poniemiecka zabudowa przykryta polską termoizolacją.


I tak wjeżdżamy do Bolesławca – miasta dobrych dzbanów oraz stolicy polskiej ceramiki. Polskiej, choć ta w Bunzlau produkowana była od XIV wieku. A wszystko za sprawą Bobru i występującej nad nim dobrej jakościowo gliny. Tradycyjnie produkowano tu naczynia brązowe. Dopiero w XIX wieku zaczęto wytwarzać naczynia z białej glinki czyniącej je bardziej eleganckimi, coś na wzór porcelany. Wtedy też narodziła się tak charakterystyczna dla ceramiki bolesławieckiej metoda stempelkowa, czyli zdobienia naczyń w kropki, zawijańce czy pawie oczka. Oczywiście w bolesławieckim kobaltowym kolorze. Dziś jest to polski exportowy produkt luksusowy, ale także idealna domowa zastawa. Pomimo wielu burz historycznych i zmian, ceramiczny kunszt i tradycja została zachowana.



Bolesławiecka tradycja ceramika jest także kultywowana przez potomków niemieckich osadników, którzy po wojnie zostali przesiedleni do Niemiec Zachodnich. Mistrzowie ceramiki kontynuowali swoje rzemiosło w wielu miejscowościach Bawarii, Nadrenii-Palatynatu czy Dolnej Saksonii, gdzie można spotkać podobną ceramikę.


Już od wjazdu do miasta wita nas Żywe Muzeum Ceramiki, sklepy z bolesławicką ceramiką a dalej Nowe Muzeum Ceramiki. Nie mamy już czasu na głębsze poznanie ceramicznego kunsztu, kierujemy się wprost na bolesławiecką starówkę. Nawet tu królują wzory ceramicznych stempli. Rynek pełen jest turystów i mieszkańców, miasto żyje w ten słoneczny dzień. Robimy marsz wokół zabytkowych murów miejskich. Zerkamy na spory ratusz, basztę, postawne kolorowe kamienice, świadczące o dawnej potędze miasta. Po czym zasiadamy na zasłużonym obiedzie. Dojechaliśmy cali, bez uszczerbków i rys udało się osiągnąć cel – przejechać szlak rowerowy wzdłuż Bobru a przede wszystkim spędzić czas w towarzystwie najlepszego przyjaciela.





0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page