Zimowit jesienny to kwiat, który symbolizuje zarówno powitanie jak i pożegnanie. Kwitnąc jesienią radosnym różem zimę-wita, uzmysławiając nam, że ciepłe lato odchodzi powoli w zapomnienie. Za cel obrałam więc sobie odnalezienie kwitnącego zimowita, który mógłby ułatwić mi przejście z witalnej pory roku w tę w kolorze sepii. Wyprawa doprowadziła mnie na polsko-czeską granicę, gdyż okazało się, że przyroda nie zna granic. Niestraszne jej żadne bariery, zarówno te polityczne, jak i kalendarzowe.
Pogodę na ten weekend zapowiadali pochmurną i deszczową. Nie miałam ochoty na dalekie wojaże, z których zapewne nie wróciłabym o suchej nitce. Nie chciałam jednak przesiedzieć weekendu w domu. Wpadłam więc na pomysł poszukiwań czegoś, co doda kolorytu tym szarym i deszczowym dniom. Zimowit jesienny! Różowo-liliowy zwiastun nieuchronnej zimy, który jesienią maluje wyselekcjonowane przez siebie łąki.
Wytypowałam dwie trasy, pieszą i rowerową. Każda z nich nagrodziła mnie urokliwym dywanem bladoróżowego kwiecia.
Na początek parę słów o zimowicie…
Zimowit jesienny to jesienny brat krokusa. Wiele ich dzieli, ale też sporo łączy. Obydwie rośliny zwiastują nadejście kolejnej pory roku. Krokus wiosny, a zimowit, jak sama nazwa sugeruje, zimy. Podobnym wyglądem oraz zbliżoną różowo-fioletową barwą rozświetlają polne i leśne łąki, w okresie, kiedy już lub jeszcze tych kolorów brakuje.
Zimowit rośnie głownie u podnóży Sudetów i Karpat, w tym także Tatr. Czasami spotykany jest na niżu, na Dolnym Śląsku, Wyżynie Małopolskiej i Śląskiej. Najwyżej położonym w Polsce stanowiskiem zimowita jesiennego jest Polana Chochołowska. Sławę zdobyła jednak przez na kwitnące na niej krokusy, aniżeli zimowity. To właśnie krokus stanowi bardziej rozpoznawalną botaniczną atrakcje wysoko położonych łąk i polan. Zimowit zakwita w czasie, kiedy cała wegetacja udaje się już na zimowy spoczynek.
Zimowit należy do rodziny liliowatych. Osiąga wysokość około 20 cm. Na wiosnę wypuszcza liście, które traci do czasu pojawienia się kwiatów. Na najwyższym liściu mieści się duża torebka nasienna, z której pod koniec lipca wysypują się nasiona. Roślina charakteryzuje się 6 różowo-liliowymi działkami na pojedynczym okwiacie oraz 6 pręcikami – czym różny się od krokusa. Zakwita od późnego lata do jesieni, na przełomie sierpnia/września/października. Zdarza się, choć rzadko, że kwitnie także wiosną.
Zimowit jesienny występuje w całej Europie. W Grecji wokół tego kwiatu zrodziła się pewna legenda. Grecy wierzyli bowiem, że zimowity wyrastają w położonej u stóp Kaukazu krainie Kolchida, w miejscach, gdzie upadają na ziemią magiczne krople napoju czarodziejki Medei.
Kwiat ten, choć piękny, jest silnie trujący ze względu na wysoką zawartość kolchicyny. Jest niejadalny zarówno dla ludzi, jak i zwierząt. Korzystano jednak z jego sprawczej mocy w medycynie ludowej, jako środek przeciwbólowy, przeciwzapalny oraz remedium na reumatyzm. Także dziś, stosowany jest jako składnik niektórych leków. Zimowit jesienny jest w Polsce objęty częściową ochroną gatunkową.
Brat Cyprian z Czerwonego Klasztoru i zielnik, który powstał z miłość do kwiatów
Jednym z pierwszych badaczy, którzy udokumentowali występowanie zimowita jesiennego był brat Cyprian z Czerwonego Klasztoru. Jest on dziś jednym z bardziej znanych i uznanych botaników. Zarówno ze względu na jego obszerną wiedzę, ale także z powodu legendy, jaką owiane jest jego życie.
Franz Ignatz Jäschke żył w XVIII wieku i pochodził z Dolnego Śląska. Osiadł jednak w Pieninach, w położonym nad wodami Dunajca Czerwonym Klasztorze. Zwano go już wówczas Frater Cyprianus.
Był wykształconym kamedułem, badaczem, przyrodnikiem, ogrodnikiem, zielarzem i alchemikiem. W 1766 roku sporządził słynny zielnik roślin Pienin i Tatr, z przykładami zebranych przez siebie ponad 280 gatunków roślin. Dla lokalnych mieszkańców stał się lekarzem, pielęgniarzem, aptekarzem, a nawet cyrulikiem. Pomagał ludziom poprzez tworzenie własnych receptur lekarskich i ziołowych, dobierał odpowiednio zioła pod daną dolegliwość, choć naukowe potwierdzenie skuteczności ziół udowodniono dopiero wiele lat później. Jego zakonna apteka rozsławiła klasztor na całe królestwo Węgier.
Interesował się mechaniką, alchemią, wyrabiał zwierciadła, nieobce były mu dzieła Leonarda da Vinci. Wokół jego alchemicznych zainteresowań powstała legenda, według której wynalazł własną maszynę latającą. Podanie głosi, że wzbił się nią w powietrze z skacząc z wierzchołka Trzech Koron i doleciał aż w Tatry nad Morskie Oko. Tam uderzył w niego piorun i zakonnik zamienił się w skałę, która po dziś dzień znana jest jako Mnich. Stał się tym samym rodzimym Ikarem znad Dunajca.
Słynny zielnik brata Cypriana jest uważany za jeden ze najstarszych zielników dokumentujących tatrzańskie i pienińskie rośliny oraz za pierwszy zielnik słowacki. Oprócz zasuszonych roślin zawiera także ich opisy, spis właściwości, a także częściowo rymowane myśli Cypriana oraz zapisane po niemiecku rozważania lekarskie wraz ze zbiorem przepisów i recept. W poszukiwaniu tych roślin brat Cyprian wędrował przez Pieniny, wschodnią część Tatr Wysokich i Tatry Bielskie. Do określania nazw roślin używał języka łacińskiego, polskiego, słowackiego, niemieckiego. Korzystał z nazw gwarowych, pisał szwabachą. Ten niezwykły papierowy zabytek można dziś oglądać w Muzeum Przyrodniczym Słowackiego Muzeum Narodowego w Bratysławie. W sprzedaży dostępne są przedruki zielnika. A to głównie za sprawą taterniczki Zofii Radwańskiej Paryskiej, badaczki zarówno roślin jak i dziejów brata Cypriana.
Zofia Radwańska Paryska sama była botaniczką, badaczką i alpinistką. Swoją dziarskość i dzielność potwierdziła w 1945 roku, kiedy jako pierwsza kobieta została ratowniczką TOPR. Swoje życie poświeciła tatrzańskiej przyrodzie oraz jej ochronie. Była kierowniczką Tatrzańskiej Stacji Naukowej Państwowego Zakładu Ochrony Przyrody PAN, założyła alpinarium z ponad tysiącem gatunków roślin górskich, wydawała wiele publikacji o tatrzańskiej przyrodzie, m.in. Wielką Encyklopedię Tatrzańską czy wspomniany wcześniej Zielnik Brata Cypriana z Czerwonego Klasztoru.
„kwiat zjawiskowy jak marzenie, jak wizja senna. Tak właśnie powinny były wyglądać asfodele rosnące w greckiej krainie umarłych. Nierzeczywistość tych kwiatów potęguje to, że nie mają one ani skrawka zieloności, ni liści, ni zielonej łodygi.”
Zielony świat Tatr, Zofii Radwańska Paryska, o zimowicie jesiennym
Beskidzkie polowanie na zimowita jesiennego
Na pomysł zimowitowego szlaku wpadłam po godzinie 22 i już kilka godzin później, podczas trasy sama sobie gratulowałam świetnego wyboru. Trasa była wyborna, miała być troszkę krótsza, wyszło jak zawsze, czyli ponad 35 km. Nie żałuję jednak ani jednego kilometra!
Trasa prowadzi przez Pogórze Cieszyńskie oraz Beskid Śląski położony po polskiej jak i czeskiej stronie granicy. Poszukiwania zimowitów okazały się więc międzynarodowe. Cały szlak obfituje w przyrodnicze atrakcje, przyjemne panoramy i wszechobecny spokój. Większego wysiłku wymaga tylko podejście na Czantorię.
Poszukiwania rozpoczynam w Ustroniu, dokąd nietrudno dojechać pociągiem lub busem. Z dworca Ustroń udaję się od razu w kierunku Cisownicy. Droga początkowo dość ruchliwa, wyprowadza mnie po chwili na spokojną uliczkę wśród pól, niewielkich sadów i gospodarstw. Co rusz oglądam się za siebie, gdyż za mną zza chmur wyłania się ciemne pasmo Równicy. Przechodzę przez Cisownicę, mijam dwie izby regionalne, etnograficzną oraz ku pamięci Jury Gajdzicy. Ten chłop z Cisownicy jest jednym z bardziej znanych lokalnych piśmiorzy. Jego zapiśniki odkrywają wiele informacji o życiu na Śląsku Cieszyńskim na przełomie XVIII i XIX wieku. Izby okazują się zamknięte. No cóż, dziś stawiam na eko, a etno zostawię sobie na kiedy indziej. Lekkim krokiem dochodzę do skraju rezerwatu Zadni Gaj i góry Tuł.
O górze Tuł pisałam już w wiosennym wpisie Za zapachem czosnku niedźwiedziego. Określiłam wtedy to wzgórze jako sanktuarium przyrody, i dalej się tego trzymam. Wiosną, latem czy jesienią góra Tuł rozpieszcza nas bogactwem kwitnącej flory. Dziś nie jest inaczej. Od razu dostrzegam te różowo-fioletowe plamki na zielonej jeszcze łące. Pierwszy sukces za mną! Cel zlokalizowany. Siadam wśród zimowitów i podziwiam tę piękną jesienną panoramę, w której nie zmieniłabym nic.
Pora ruszać dalej. Na liście poszukiwawczej mam przecież jeszcze jedną miejscówkę. Idę za zielonym szlakiem do przełęczy Pod Tułem. Drogą tą szłam także wiosną i widzę dziś sporą różnicę w krajobrazie, pod względem przyrodniczym i kolorystycznym. Liście przybierają nostalgiczne, jesienne barwy.
Dalej bez znaków skręcam w asfaltówkę prowadzącą do Lesznej Górnej. Przy drodze mienią się błyszczące liście kopytnika pospolitego. Ciekawa to roślina, szczególnie ze względów etnobotanicznych. Leczono nią dawniej alkoholizm. Chłopskie żony przygotowywały wywar z korzeni kopytnika, którym potem częstowały swoich nie wylewających za kołnierz mężów. Używanie go nie było bezpodstawne. Związki zawarte w kopytniku w połączeniu z alkoholem powodują wymioty i złe samopoczucie.
Przyroda nie zna granic. Diaspora zimowita jesiennego.
W Lesznej Górnej, przy XVIII-wiecznym kościele parafialnym pw. św. Marcina napotykam czerwoną ścieżkę przyrodniczą Příroda nezná hranic, która odtąd będzie moim przewodnikiem. Przekraczam Leszniankę, wędruję obok domów z owocującymi już w pełni jabłoniami. Po chwili wychodzę na polną drogę, która wyprowadza mnie na widokowe łąki.
Wspomniana ścieżka przyrodnicza idealnie podsumowuje moje dzisiejsze poszukiwania. Bo przecież przyroda nie zna granic, tych politycznych, sztucznie obmyślonych przez człowieka, rysowanych czasami prostą kreską na mapie. Przyroda przekracza te granice w dowolnej chwili i miejscu, nie zważając na przepisy, nakazy i prawa. Roślinność nie potrzebuje paszportów. Szlak ten stara się to udowodnić łącząc polski Goleszów z czeską Wędrynią i zapoznając nas z przyrodą pogranicza, która niczym się nie różni po obu stronach granicy.
Powoli wspinam się stokami Wróżnej. Tu już towarzyszą mi słupki graniczne, gdyż wraz za nieuznającym granic zimowitem przechodzę na czeską stronę granicy. Słupki, choć niedawno malowane, pochodzą z 1920 roku, kiedy to dokonano podziału Śląska Cieszyńskiego. Na niektórych z nich widoczna jest ta odległa data pod świeżą farbą. Znajduję tu jeszcze jedną przyrodniczą atrakcję, skrzyp olbrzymi, największy w Polsce (i Czechach) reprezentant tego gatunku, uznawany za typ podgórski.
Otacza mnie piękna panorama. Na północy Leszna Górna, z błyszczącym kościołem, zieloność okolicznych polan i dolina Puńcówki. Na południowy zachód dolina Olzy, wznoszący się nad nią Beskid Śląsko-Morawski oraz, choć już mniej eko, dymiące kominy trzynieckiej huty.
Ten odcinek szlaku jest wyjątkowo urodziwy. Na okolicznych łąkach kwitną jeszcze co poniektóre polne kwiaty, chabry czy koniczyna. Pojawił się także zimowit, który niewielkimi grupami kwitnie przy samej ścieżce, ubarwiając mi drogę. Kolorów tu jednak nie brakuje. Owocuje już głóg, dzika róża czy kalina koralowa.
Przechodząc na stronę południową, otwiera się przede mną kolejna panorama - na Beskid Śląsko-Morawski. Tworzy tu on wyjątkowe tło dla rolniczego krajobrazu i drewnianych zabudowań Wędryni. Tutaj spotykam też kolejną ścieżkę przyrodniczą „Za pięknem wędryńskiej przyrody”. Schodzę po asfaltowej drodze w dół, mijając wędryńskie gospodarstwa. Dochodzę do rozwidlenia szlaków, zielony szlak odchodzi w lewo, czerwony w prawo, a przede mną stoki Babi Hory. Wchodzę w las. Po chwili kolejne skrzyżowanie szlaków. Wiernie podążam za szlakiem czerwonym, nie żegnając się jednak ze szlakiem żółtym na dobre. Ścieżka prowadzi mnie przez bukowy las, z starszymi bukami osiągającymi całkiem imponującą wysokość oraz wśród bukowego młodnika. Tutejsze lasy przez długi czas nie opierały się działaniu człowieka.
Powoli zbliżam się do mej destynacji. Góra Tuł niespodziewanie przywitała mnie słońcem, tu pogoda zdaje się nie być tak łaskawa. Wiatr przybiera na sile, nadchodzą chmury. Szybkim krokiem dochodzę do miejsca zwanego Nad Kalištěm. Pode mną, na stokach Jahodnej (407 m.n.p.m.) leży niewielka, zielona łąka. Przyglądam się jej z bliska, gdyż to tu moje śledztwo potwierdziło występowanie zimowita. Skały pod śródleśną polaną, tak jak góra Tuł, zbudowane są z wapieni cieszyńskich, dzięki czemu flora jest tu bogatsza. Kolejny sukces! Znajduję pierwszy kwiat zimowita, potem kolejny i następny. Cała łąka pokryta jest różowym kwieciem. Chwila przerwy na rozkoszowanie się widokiem.
Pora wracać, deszcz może pojawić się lada moment. Przechodzę przez łąkę i na azymut docieram do żółtego szlaku, który wyprowadza mnie z powrotem do szlaku czerwonego. Droga mieni się jesiennymi kolorami, na razie w odcieniach żółci i bursztynu, niebawem dołączy pomarańcz, czerwień i purpura.
Dochodzę do miejsca, gdzie szlak czerwony krzyżował się z zielonym pod Babi Horą i tym razem przerzucam się na szlak zielony, który zaprowadzi mnie do pasa granicznego. Wpierw wędruję przez Wędrynię, nie można zresztą inaczej, to właśnie najprawdopodobniej od wędrowania swoją nazwę wzięła miejscowość. Robię krótki postój przy starych, kamiennych i ceglanych wapiennikach. To przy wypalaniu wapna zatrudnienie znajdowali ubodzy mieszkańcy wsi w XIX wieku. Maszeruję w górę drogi między zabudowaniami wsi. Wokół mnie pojawiają się coraz to rozleglejsze widoki. Droga, choć asfaltowa, pięknie się prezentuje wśród jesiennych liści, pasących się owieczek i takiego wiejsko-sielskiego klimatu.
Na skrzyżowaniu Pod Małym Ostrym kontynuuję drogę szlakiem zielonym, po czym zmieniam go na szlak czerwony wędrując ponownie wzdłuż biało-czerwonych słupków granicznych. Wąską ścieżką pośród traw podchodzę pod Małego Ostrego (588 m.n.p.m.). Nade mną kołyszą się na wietrze martwe świerki. Wchodzę w gęstszy las, trawersuję grzbiet Ostrego, zachodnią odnogę głównego grzbietu Czantorii. Mijam przysiółek Nydka i leśne przejście graniczne Gora.
Dalej czeka mnie już tylko wspinaczka stokiem pasma Czantorii. Choć nie będę wchodzić na główny wierzchołek, czyli na Wielką Czantorię (995 m.n.p.m.), polana, na której zmieniam szlak na ‘polski’, leży niecałe 50 metrów poniżej szczytu. Już teraz wiem, że będzie to wyzwanie po całodziennym marszu.
Szlak prowadzi głównie lasem bukowo-świerkowym. Pomiędzy bukowymi korzeniami rośnie tu także wspomniany wcześniej kopytnik. Trasa jest spokojna, właściwie nie spotykam żadnych turystów - czym Beskid Śląski po czeskiej stronie granicy zdecydowanie różni się od tego po stronie polskiej. Zdarzają się otwarte przestrzenie, leśne prześwity, wśród których dostrzec można szczyt Ostrego, oraz na dalszym tle rozświetlony Jaworowy.
Trasa prowadzi częściowo przez Národní přírodní rezervace Čantoryje, leśny rezerwat chroniący przede wszystkim buczynę karpacką oraz górską. Drzewa są tu wiekowe, niektóre finezyjnie powykręcane. W pewnym momencie, już niedaleko wierzchołka, zmieniam szlak na żółty, który wraz z Rycerską ścieżką doprowadza mnie pod szczyt.
Na Czantorii wita mnie gęsta mgła i kilka stopni mniej. Słońce chyli się ku zachodowi. Horska Chata Čantoryje cała spowita jest mgłą, która w mojej wyobraźni przenosi to schronisko do roku 1904, kiedy zbudowano je dzięki staraniom Beskidenvereinu. Nosiło wtedy nazwę Erzherzogin Isabella Schutzhaus, na cześć arcyksiężnej Izabeli, żony księcia Fryderyka Habsburga. Schronisko zostało od tego czasu przebudowane, ale wyobraźnia, tak jak przyroda, nie zna granic. Nie zatrzymuję się tu jednak na długo. Niebieskim szlakiem przez Rezerwat Czantoria (o którym także wspominałam w poprzednim wpisie) schodzę w dół do centrum Ustronia.
W ten sposób zakończyłam na dziś moje międzynarodowe poszukiwania zimowita jesiennego. Okazały się pełnym sukcesem! Przyroda jak zwykle mnie nie zawiodła, poprawiła humor i samopoczucie, choć schodzę już w dół w jesiennym półmroku.
Jeszcze rozleglejsze łąki pełne zimowita jesiennego miałam jednak dopiero zobaczyć, kontynuując moje poszukiwania dnia następnego Tym razem bliżej domu, na rowerze, w górnośląsko-zagłębiowskiej metropolii...
Bình luận