Dotarłam do celu. Do Tatrów. Przemierzyłam z Goszczyńskim wiele kilometrów, przez Tarnowskie, dolinę Dunajca aż do Tatr. Pora wyruszyć na ostatnią wędrówkę, tatrzańskimi dolinami, wzdłuż prężnych potoków, odwiecznych szlaków zwierząt, aż na same tatrzańskie szczyty.
Te szczyty tak ostre, że ledwo się na nich spojrzenie zaczepi, to są milowe może płaszczyzny; te garby rozsiadłe są najeżone krociami skał ostrych, niedostępnych; te ciemne pręgi w różnych kierunkach, jak żyłki marmuru, to są wielomilowe doliny, wąwozy, rozdoły, niezgłębione parowy, przepaście, do których dalekie tylko spojrzenie dolecieć może; a między nimi świat spojrzeniu nawet niedostępny, myśli ludzkiej nawet nie znany, świat osobny, różny od wszystkiego, co wiemy, świat zimy, zgrozy, martwoty, zamknięty kołem trudów i niebezpieczeństw nad wszelkie siły ludzkie, nad wszelką odwagę ludzką.
Moja podróż dobiega końca. Dotarłam w Tatry. Pora poznać je bliżej oczami Goszczyńskiego. Z egzemplarzem Dzienników w dłoni wyruszam w trzydniową wędrówkę po Tatrach.
Jest to grupa gór najpiękniejszych między górami karpackimi przez swą wzniosłość i dzikość.
Na szlak wychodzę z myślą o świecie jaki widział Goszczyński, kiedy odwiedził Tatry po raz pierwszy w 1832. Świat zupełnie inny. Poza śladami kóz i strzelców, szlaki były nieprzetarte. Nie było turystów, schronisk i parku narodowego. Po ścieżkach wędrowały niedźwiedzie, pasterze z owcami, ale też górnicy i konie z urobkiem. Co prawda zmieniła się pokrywa krajobrazu, jednak to co jest jego istotą, kwintesencja – góry, potoki, skały, doliny i turnie to obraz wieczny, którego widzenie podzielę z Goszczyńskim.
Dziś przecie miałem przed sobą Tatry w całej ich okazałości, w całym ogromie. […] byliśmy nieraz wzruszeni, zadziwieni, upojeni, porwani urokiem miejsca.
Szlak pierwszy
Łysa Polana – pod Wołoszynem – Dolina Roztoki – Siklawa Woda – Pięciostawy jeziora – Szpiglasowa Przełęcz – Morskie Oko
W sierpniu 1832 Seweryn Goszczyński roku wyruszył z Łopusznej konno, zaopatrzony w żywność i wino. Zasób ten jest konieczny dla puszczającego się w góry. Prędzej puszczaj się bez broni, jak bez żywności. W 1832 roku nie było jeszcze górskich schronisk, na karczmy nie rachuj, nie znajdziesz ich. Po czterech godzinach dotarł do leśniczówki w Bukowinie (Tatrzańskiej). Nazajutrz ruszył drogą przez Brzegi, polanę Głodówkę, Łysą Polanę aż pod Wołoszyn. Goszczyński był zachwycony wiecznym szumem Białki, gromadą nagich szczytów skąpanych w świetle i świeżości, górskim a polskim powietrzem.
Zszedł z konia i dalej podążał już pieszo. Prawie 200 lat później, podobnie czynią tysiące turystów, którzy na Łysej Polanie i Palenicy Białczańskiej zostawiają swoje samochody lub wysiadają z busów. To początek górskiej pielgrzymki do podnóży i na szczyty Tatr.
Pierwszą trasę śladem Goszczyńskiego rozpoczynam na Łysej Polanie i kieruję się w górę potoku Roztoka, do jego źródeł w Wielkim Stawie. W korycie potoku tworzą się tysiączne wodospady. Mijam pierwszy z nich Wodogrzmoty Mickiewicza. Goszczyński pisze: żadnej drogi w to miejsce, dolina wąska i głęboka na kilkaset sążni. Dziś słowa te są już mocno nieaktualne, jednak on przemierzał tę drogę w czasach przed powstaniem Towarzystwa Tatrzańskiego, instytucji odpowiedzialnej za wyznaczanie i znakowanie szlaków turystycznych oraz rozwój turystyki w Tatrach. Zmieniam szlak na zielony, wiernie podążając za Roztoką.
Po prawej rozciąga się masyw Wołoszyna, zaledwie nędzną murawą i mchem przystrojony. Miejsce w Tatrach niezwykłe. Niegdyś rozciągały się pod nim pastwiskowe polany, na których pasły się liczne tatrzańskie owce. To od wołoskich pasterzy swoje nazwanie wziął Wołoszyn. Przecinała go także pierwotna Orla Perć, najsłynniejszy tatrzański szlak, rozpoczynający się dawniej pod Roztockimi Wodogrzmotami i biegnący przez Wołoszyn do Przełęczy Krzyżne (dziś tu jest jego oficjalny początek). Wołoszyn to jednak przede wszystkim ostoja zwierząt, rezerwat ścisły, matecznik niedźwiedzi, świstaków, orłów, kozic. Kiedy wyznaczano Orlą Perć, część środowiska turystycznego optowała za utytułowaniem jej właśnie na cześć kozic, nie orłów. Kozia Perć brzmiałaby autentyczniej. Wszak to one zwinnie biegają po górskich szlakach. Orły oglądają je tylko z wysokości, zakładając gniazda na niedostępnych szczytach.
Jestem na granicy, która dzieli państwo świerków od państwa kosodrzewi. Widoki poszerzają się, połyskują granitowe skały. Przy obecnej popularności tego jednego z najchętniej odwiedzanych szlaków tatrzańskich, nie spodziewam się spotkania z czworonożnymi symbolami Tatr. Więcej szczęścia miał Goszczyński, który na swej trasie spotkał dwie dzikie kozy. Tak nazywa się w Tatrach kozice. W końcu, na Słowiańszczyźnie łatwiej o skojarzenie z kozą niż z antylopą, z którą kozice są najbliżej spokrewnione. Kozica to symbol Tatr i Tatrzańskiego Parku Narodowego. Dziś w polskich Tatrach żyje ich 350 sztuk. To dużo czy mało? Ich los, podobnie jak świstaków, był mocno niepewny. Te górskie zwierzęta były łakomym kąskiem dla tutejszych polowacy. O metodach polowań na kozie wspomina Goszczyński, opowiadał mu o nich jego przewodnik. Upolowanie kozicy było honorowym wydarzeniem a jej mięso, skóry czy bezoary (kule nieprzetworzonego pożywienia) uznawane były za lecznicze. Zanim jednak zupełnie wytępiono kozice, zwróciły one uwagę uczonych, którzy w tych romantycznych czasach wyjątkowo sobie Tatry upodobali. To dzięki nim kozice są dziś w Tatrach chronione.
Dochodzę do Siklawej Wody, wodospadu zwanego Siklawą, huczący i zapieniony, zdumiewający swoją wysokością i gwałtownością. Jest największym wodospadem w Tatrach.
Kolejny cel to Pięciostawy, najpiękniejsza dolina tatrzańska. Łańcuch gór podniebnych, gładkich, nagich, bez kosmyka trawy, w ogromne koło zamknięte zatoczony, jak kocieł; dno jego we trzy piętra; najniższe zalane okrągłym jeziorem, z którego wypływa potok tworzący Siklawą Wodę […] patrząc w południe, dwa mniejsze jeziorka, jedno za drugim, po prawej trzecie, także niewielkie, ale na podwyższeniu znaczniejszym, a czwarte jeszcze wyższe […] cisza grobowa tego olbrzymiego ustronia.
Dolina Pięciu Stawów zrobiła na Goszczyńskim ogromne wrażenie, podobnie jak na mnie i wszystkich, którzy tę dolinę odwiedzają. Na tej surowej pustyni skał lodowiec wyrzeźbił niecki krystalicznych jezior. Sześciu, żeby było zabawnie. Malutkie Wole Oko, najwyżej położony Zadni Staw czy największy Wielki Staw, do którego spływają wszystkie wody z doliny. Dolina urzekająca i zdawałoby się dziewicza, choć i tu zawędrowali bacowie ze swoimi stadami, rozliczając się z gazdami przy Bacowej Wancie.
Dolinę tę oprócz licznych dziś turystów, wędrujących do położonego nad Przednim Stawem schroniska, upodobały sobie także kozice. Obserwowanie tych górskich stworzeń to niezwykle przyjemne doświadczenie. Ich pełnymi gracji skokami pomiędzy skalnymi półkami i zwinnymi raciczkami zachwycał się Goszczyński, uznawany zresztą za jednego z pierwszych świadomych turystów obserwujących kozice. Dzikich kóz na nich mnóstwo, nie nogami chodzących, ale na rogach się od gałęzi i skał zawieszających. Dziś, w czasach, kiedy człowiek oddalił się od przyrody, zachwyt ten bywa zazwyczaj wzmożony.
Zbliżanie się do przyrody, a w szczególności tej chronionej, jest dziś ograniczone prawnie. W przeciwieństwie do czasów Goszczyńskiego. Legalnie zażywał on kąpieli w Pięciostawach oraz pod Siklawą, pomimo nadzwyczajnie zimnej wody.
Goszczyński pierwotnie planował przejść do Morskiego Oka przez Szpiglasową Przełęcz. Jednak ze względu na siły swojej głowy i zręczność nóg ostatecznie zdecydował się pójść przez Świstową Czubę. Ja realizuję pierwotny plan i kieruję się trudniejszą, lecz krótszą drogą ku Morskiemu Oku. Wspinam się Szpiglasową Percią, spoglądając na piękno zachmurzonych Pięciostawów. Szlak pnie się w górę po kamiennych stopniach. W czasach Goszczyńskiego droga przez przełęcz była zapewne bardziej wymagająca niż dziś, gdzie z pomocą kilku łańcuchów, po wydeptanej ścieżce wędruje się dość łatwo. Z przełęczy wchodzę na szczyt Szpiglasowego Wierchu i ceprostradą schodzę w dół. Goszczyński wspomina wyrosłego nieopodal Mnicha, zaklętego w skałę zakonnika, który zasłynął już za jego czasów.
Im bliżej najpopularniejszego miejsca w Tatrach, tym mniej tej górskiej dzikości. Jednak coś za coś. Pod Mnichem obserwuję śmigłowcową akcję ratunkową TOPRu. Czy dziś mielibyśmy na tyle odwagi, aby wrócić w dziewicze góry w zamian za brak bezpieczeństwa?
Goszczyński pisze o Morskim Oku jako o miejscu, które z powodu wygodnej drogi, jest jednym z tych miejsc w Tatrach, które wielu bardzo zwiedza, podziwia. Nad Morskie Oko wędrowano już w XVII wieku, uznając je za jeden z najpiękniejszych stawów tatrzańskich. Staw nie zrobił jednak wielkiego wrażenia na autorze, będącym zaraz po zachwytach nad doliną Pięciu Stawów Polskich. To zapewne kwestia gustu. Faktem jest jednak, że Morskie Oko to największe jezioro w całych Tatrach. Jest to wielka masa wody zamknięta w jeziorze okrągłym. Goszczyński wspomina o połączeniu jeziora z morzem – wierzeniu, które panowało powszechnie a od którego staw wziął swoją nazwę. Dawniej nazywano je Rybim Stawem. Jest jednym z nielicznych zarybionych stawów.
Nie odwiedził Goszczyński schroniska nad Morskim Okiem, bo to wybudowano dopiero 4 lata po jego wizycie. Dziś na palcach niedźwiedziej łapy da się policzyć Polaków, którzy do Morskiego Oka jeszcze nie dotarli.
Goszczyński nad Morskim Okiem wsiada na konie i wraca do leśniczówki. Ja zaś, dalej o własnych nogach, wracam Doliną Rybiego potoku, wraz z tłumem innych ceprów. I to właśnie tu tatrzańska przyroda zaskakuje najbardziej. Zaraz obok pielgrzymek turystów, nad tą najpopularniejszą ścieżką w Tatrach rozciąga się jeden z największych mateczników tatrzańskich niedźwiedzi. Dolina Rybiego Potoku, Żabia Grań, Dolina Białej Wody, Dolina Roztoki, Wołoszyn – tędy przemierzają swoje odwieczne szlaki niedźwiedzie, tu zakładają zimowe gawry. Pomimo, że niedźwiedzie uwielbiają dalekie wędrówki a do życia potrzebują dużych przestrzeni, sprytnie omijamy się wzajemnie. Co prawda czasami bardziej ciekawski niedźwiedź zajrzy do schroniska w Morskim Oku czy na polanie Stara Roztoka, jednak ostrożny z natury zwierz z reguły unika człowieka. Łatwa, przyjemna czy wręcz nudnawa droga z Morskiego Oka nabiera zupełnie innej atmosfery, kiedy wyobrazimy sobie, że wzdłuż tej samej doliny, za paroma świerkami, wędrują obok nas tatrzańskie niedźwiedzie.
Szlak drugi
Kościelisko – Dolina Kościeliska – Smreczyn Staw – Góra Ornak – Dolina Starorobociańska – Dolina Chochołowska
Druga podróż w głąb Tatrów, którą odbył Goszczyński prowadziła Doliną Kościeliską, jedną z najuroczniejszych w Tatrach. Do Kościeliska, skąd rozpoczął wędrówkę, dotarł w sierpniu 1832, drogą taką jak moja, przez Szaflary, Biały Dunajec, Poronin i Zakopane. On konno, ja koleją. Jednak tak samo przebyliśmy ją bez najmniejszej nudy. Od lat tak samo uroczo prowadzi doliną Białego Dunajca.
Do Doliny Kościeliskiej przez tę samą Bramę Kantaka wchodzę 190 lat za Goszczyńskim. Wcześniej mijam jeszcze Jarcową Skałkę, wychodnię zbudowaną z wapienia numulitowego, w którym zachowały się przypominających jęczmień skorupki numulitów (skorupiaków). Szlak prowadzi prosto, środkiem płaszczyzny Kiry Miętusiej. Krajobraz się rozjaśnia się a gdzieniegdzie spomiędzy gór lesistych wytykały nagie szczyty, jak wieże nad okazałym grodem. Pomimo iż potok płynie tu ten sam, nie jest on jeszcze Dunajcem, o czym przekonany był Goszczyński. To Kirowa Wodą, w górnym biegu zwana Kościeliskim Potokiem, jeden z potoków źródłowych Dunajca.
Dochodzę do polany a niegdyś przemysłowej osady Stare Kościeliska. W tym miejscu, wśród skał i przyrody, w środku dzisiejszego parku narodowego funkcjonował wśród hałasu maszyn kuźniczych i młotów fryszerskich ośrodek hutnictwa i metalurgii. Przetapiano tu miedź z okolicznych bani i kuto żelazo. Upamiętnia to tablica oraz kapliczka, nazywana zbójecką choć ufundowana nie przez zbójów a górników. Zakłady zlikwidowano dziewieć lat po wizycie Goszczyńskiego, autor mógł jeszcze zatrzymać się w tutejszej karczmie.
Nazwa osiedla jak i całej doliny nie pochodzi od kości, jak domniemywał Goszczyński a wtórowali mu głoszący swe legendy górale, lecz najprawdopodobniej od starego kościółka. Otaczają mnie jak i całą Dolinę Kościeliską wysokie góry, usłane kosodrzewiem, a najwyżej nagie. Najpiękniejsze w rodzinie Tatrów.
Za polaną dolina zwęża się, a do jej dalszej, bardziej skalistej części wprowadza Brama Kraszewskiego. Pod jednym z jej wrót tryska piękne Źródło Lodowe w kształcie okrągłego zwierciadła, nazwane później Źródłem Goszczyńskiego. Dawniej nocowano i bawiono się w tutejszej karczmie. Cała okolica to świat skał, jaskiń, wychodni, schronisk, dziur, komór, nisz i szczelin oraz wszystkiego co przez lata zdołała wydrążyć woda. Dolina Kościeliska to największe w Tatrach skupisko jaskiń. A skoro jaskinie, to nie mogło tu zabraknąć zbójów. Goszczyński wspomina sławnego przed laty zbójcy z Węgier, Janoszyka, którego szczątki miały odnaleźć się w sugerujących harnaskie konotacje Zbójeckich Oknach.
Przed Pisaną Polaną odwracam się i wypatruję Sowy, która zasiadła na tutejszej skale, jeszcze przed Goszczyńskim. Do Hali Pisanej można było niegdyś dojechać konno. Stał tu drewniany bufet, serwowano zsiadłe mleko. Za polaną znajduje się Skała Pisana. Już Goszczyński pisze o niej, że jest to kamień okryty napisami, rozmaitego kształtu, rozmaitej mowy, rozmaitej treści, imionami i nazwiskami osób wszelkiej płci, wieku, stanu i narodu. Świadczy to, że do Doliny Kościeliskiej wybierano się chętnie jeszcze przed 1832 rokiem. Zapuszczali się tu nie tylko pasterze, górnicy i turyści, ale też i ci, którzy w tatrzańskich jaskiniach i szczelinach poszukiwali skarbów, cennych kruszców, znacząc na wieki swe drogi. Pod skałą znajduje się wlot do Jaskini Pisanej, bogato zdobionej kolumnami i sztukateriami, którą jaką jeden z pierwszych zwiedził z wielkim przejęciem Goszczyński. Na jego cześć, jedna z komór jaskini nazwana została Komorą Goszczyńskiego.
Wchodzę w wąski przesmyk pomiędzy wysokimi skałami. Na skały krasowej Raptawickiej Turni odchodzi tu pętla czerwonego szlaku, pełnego schodów, łańcuchów, jaskiń, turni. Można tu zgubić się w Jaskini Mylnej, wyjrzeć w głąb Doliny przez Okno Pawlikowskiego lub wypatrzeć wśród skał pomurnika, rzadkiego ptaka, który ze względu na kolorowe, karmazynowe skrzydła nazywany jest przez górali motylem. Jego populację szacuje się na kilkanaście par w całych Tatrach. Na swoje gniazda wybiera niedostępne szczeliny pionowych ścian, takich jak Raptawicka Turnia a spotkanie go należy do szczęśliwych rzadkości.
Szlak zielenieje. Mijam Krzyż Wincentego Pola, osadzony na kamieniu młyńskim używanym do mielenia rudy srebrnej. Przechodzę Halę Smytnią, użytkowaną pastersko, choć jej nazwę niektórzy odnoszą do słowa szmitnia, czyli kuźnia. To kolejne ślady górniczej przeszłości tych terenów. Po chwili jestem na Hali Ornak, pod schroniskiem. Tutejszej szarlotki, o której krążą smaczne legendy, nie spróbował Goszczyński. Schronisko powstało w 1947 jako alternatywa dla spalonego schroniska na położonej wyżej Hali Pysznej, gdzie dziś znajduje się obszar ochrony ścisłej.
Goszczyński zatrzymał się na przerwę dopiero nad Smreczyńskim Stawem, do którego i ja zmierzam. To wyjątkowe miejsce na tatrzańskiej mapie. Nie tylko ze względu na otoczony lasem i górami staw. Goszczyński pisał, że obszerne to dosyć jezioro ustronnego wdzięku. Otacza je przyroda żyjąca, ale je szpeci przystęp najeżony pniami zrąbanego lasu; sama też woda nie ma czystości wód górskich, a brzegi bagniste utrudniają zbliżanie się do niej. W tej kwestii wiele się zmieniło. Nikt nie rąbie już tu drzew. Przyroda tatrzańskich lasów uznana została od tego czasu za pomnik przyrody najwyższej ochrony. Zarzucono roboty górnicze, zniknęły kuźnie i wielkie piece. Właściwie nie ma tu już śladu po dawnym wydobyciu. Dziś rządzi tu przyroda. Leżące powyżej stawu Smreczyny i Dolina Pyszniańska to teren obszaru ochrony ścisłej, który jako rezerwat przyrody Tomanowa-Smreczyny był pod ochroną jeszcze przed utworzeniem TPN. Jest to ogromny kompleks lasów świerkowych, ostoja dzikich zwierząt a przede wszystkim matecznik tatrzańskich niedźwiedzi. W polskich Tatrach na stałe przebywa kilkanaście niedźwiedzi. Ten największy ssak tatrzański był w Tatrach od zawsze i obrósł w wiele legend. Górale odnosili się do niego z szacunkiem, nazywając go On. Stał się On zarazem zagrożeniem jak i honorowym celem kłusowników. To właśnie w tej okolicy, w lutym 1859 ogromnego niedźwiedzia upolował najsłynniejszy przewodnik tatrzański i gawędziarz Sabała. Zwierzę zostało potem wypchane i wystawione na pokaz w mieszkaniu Homolaczów. Nie był to jedyny ustrzelony przez Sabałę niedźwiedź. Jak sam twierdził, miało ich być aż trzynaście. Takich polowacy było w Tatrach więcej. Oprócz samych górali, na niedźwiedzie polowali także przyjezdni, zamożni goście, np. Henryk Sienkiewicz. Od 1938 niedźwiedzie podlegają w Polsce ochronie gatunkowej. Dziś największym zagrożeniem tego króla Tatr nie jest już strzelba a synantropizacja. Obszary ochrony ścisłej, gdzie niedźwiedzie nie spotykają ludzi, ich śmieci, zapachu jedzenia z plecaków i schronisk, są w przepełnionych dziś Tatrach kluczowe.
Czas ruszać dalej, na Ornak. Ten odcinek przejdę jednak sama, bez Goszczyńskiego. On, choć powtarza nazwę Ornak kilkakrotnie, najprawdopodobniej nie szedł jego grzbietem a kierował się przez Halę Pyszną na Przełęcz Pyszniańską. Wspomina o znajdującej się pod szczytem polanie, spoczywających owcach, kilku krzątających się pasterzach i bacówce. Weszliśmy do niej, aby napić się żętycy i kupić serów. Żętyca tu daleko lepsza i zdrowsza niż w przedgórzach leżących z tamtej strony nowotarskiej doliny. Zapewne mowa o bacówce na Hali Pysznej, na której później stanęło pierwsze w okolicy schronisko. Na Hali Pysznej swe owce wypasali pasterze z podgorczańskich wsi, ale dziś nie prowadzi tędy żaden szlak, oprócz tych niedźwiedzich. Tej żętycy mu jednak zazdroszczę.
Zgodnie z współczesnym przykazem, spod schroniska kieruję się żółtym szlakiem na Iwaniacką Przełęcz. Stromo pod górę, po granitowych schodach, wśród gęstej kosówki zdobywam wierzchołek Ornaku. Piękny to szczyt, niepospolity to punkt. Długi, nagi grzbiet, pokryty rumowiskiem piaskowców ze stokami porośniętymi sitem skuciną. Czerwieniejący późnym latem krajobraz Tatr Zachodnich. Otwarta przepiękna panorama na wschód, zachód i północ a na południu zamknięta pokrytym chmurami Błyszczem i Kamienistą.
Dochodzę do Siwej Przełęczy i zgodnie z zaleceniami Goszczyńskiego i ważności pożywienia w górach, zatrzymuję się na mały piknik. Podczas posiłku spoglądam w stronę Siwych Stawków i Przełęczy Pyszniańskiej. Tam właśnie dotarł Goszczyński. Pisał wtedy, w tym właśnie miejscu przechodzi graniczna linia między Galicją a Węgrami. Przełęcz ta przez lata rozdzielała i łączyła dwa światy, galicyjski i węgierski, świat zbójów, przemytników i kurierów. Dziś dalej biegnie tędy granica, już polsko-słowacka.
Goszczyński tą samą drogą wraca do Doliny Kościeliskiej. Ja, nie lubiąc się powtarzać, schodzę z Siwej Przełęczy do doliny, gdzie niegdyś znajdowała się kopalnia Stara Robota. To jedna z najstarszych tatrzańskich sztolni, funkcjonująca jeszcze w czasie odwiedzin Goszczyńskiego. Sam zresztą piszę, drogę urozmaicają górnicze banie. Potok Starorobociański wpływa do Chochołowskiego, a ja wchodzę do Doliny Chochołowskiej. Tym pięknym i wygodnym już spacerkiem, wśród szop pasterskich kultywujących tradycje wypasu, kończę ten dzień.
Szlak trzeci
Zakopane – Kuźnice – Dolina Bystrej – Kalatówki – Dolina Kondratowa – Kasprowy Wierch – Stawy Gąsienicowe – Kopa Magury
Z dzisiejszej perspektywy wiemy, że wiele z informacji przedstawionych przez Goszczyńskiego nie jest już aktualnych lub prawdziwych. Nie trzymam się więc kurczowo jego szlaku, zmieniając go pod siebie. Dziś wyruszamy razem z Zakopanego, idziemy przez Kuźnice, które dla Goszczyńskiego stanowić będą główny punkt wycieczki. W czasie jego odwiedzin Kuźnice weszły w okres największego rozwoju. Już od XVIII wieku stanowiły centrum hutnictwa. Znajdowały się tu hamernie, buchał wielki piec, wody Bystrej kręciły młyńskie koła a młoty biły żelazo wydobywane z pokładów w Kopie Magury. Dziś ciężko w to uwierzyć, ale te zakopiańskie hamry należały do jednych z najważniejszych w Galicji, zatrudniały 500 pracowników, przetapiały tony żelaza na blachę, sztaby, gwoździe i narzędzia. Ośrodek hutnictwa podupadł wraz z wyczerpaniem się rudy tatrowej. W czasach współczesnych Kuźnice odrodziły się już jako centrum turystyczne. Przez to niewielkie osiedle przechodzą rocznie tysiące turystów zmierzających na tatrzańskie szlaki. Śladów przemysłowej przeszłości można szukać w kuźnickim parku. W odlanych lokalnie krzyżach i ogrodzeniach, fundamentach dworu Homolacsów, karczmie, wozowni czy budynku kuźni, dziś biurze dyrekcji TPN.
Z Kuźnic za tłumem turystów udających się do dolnej stacji kolejki na Kasprowy Wierch (o której za czasów Goszczyńskiego nie śmiano nawet marzyć), kieruję się wzdłuż potoku. Dolina Bystrej nie jest tak wdzięczną jak Kościeliska, obejmuje jednak przedmioty godne widzenia. Wzdłuż brzegów potoku liczne głazy i kamienie powleczone są czerwoną barwą. Głazy te słyną szczególniej ze mchu czerwonego, amarantowego; jest on prawie nie dojrzany gołym okiem […] pachnie jak fiołek.
Mijam piękną polanę Kalatówkę, otoczoną wysokimi górami. Był to cel wycieczek wielu turystów, którzy już w XIX wieku zaglądali w Tatry. Ponad doliną i schroniskiem pręży się Kalacka Turnia, zwana niegdyś Zakopiańskim Zamkiem. Pod nią znajduje się wywierzysko Bystrej, potoku uznawanego w czasach Goszczyńskiego za źródło Białego Dunajca. Goszczyński najprawdopodobniej wrócił z Kalatówek, nie zapuszczając się dalej. Jego kolejna wycieczka prowadziła z Kuźnic na Kopę Magury. Ja zmierzam dalej Doliną Kondratową. Z Goszczyńskim spotkam się dopiero za kilka godzin.
Nie wiadomo dlaczego Goszczyński nie poszedł dalej tę dość wygodną doliną. Wszak Dolina Kondratowa wcześnie była poznana i użytkowana. Już w XVII wieku miała swoich właścicieli i była popularnym miejscem wypasu. Na pięknej Hali Kondratowej stały niegdyś szałasy i szopy pasterskie. Dziś stoi urocze drewniane schronisko, najmniejsze w polskich Tatrach. Tatrzański charakter ma ta dolina. Szeroka polana otoczona zewsząd górami, słynnym Giewontem i szczytami Czerwonych Wierchów. Wspinam się ponad dolinę i co chwilę zerkam na jej piękne położenie oraz zapuszczone wokół niej nitki szlaków. Nie wiem czy to przez te przystanki, ale co chwila wyprzedzają mnie dwa i więcej razy starsi ode mnie wędrowcy. Ci w wysokich, ciężkich butach, flanelowych koszulach, płóciennych plecakach. To właśnie o nich czytam w starych książkach opisujących Tatry sprzed nowoczesnego boomu turystycznego. Starzy tatrzańscy wyjadacze, którzy w Tatrach schodzony mają każdy szlak. Łatwo ich odróżnić od tych nowoczesnych turystów w kolorowych, odblaskowych ciuchach i śliskich, sztucznych materiałach.
Docieram na przełęcz pod Kondracką Kopą. Przede mną iście tatrzański odcinek. Ścieżka prowadzi głównym grzbietem Tatr. Każe wspinać się na skalne zęby, otwierając przede mną piękną panoramę na ostre szczyty Tatr Wysokich. Mijam Goryczkową Czubę. Porastają ją kępy głęboko niebieskiej goryczki trojeściowej. Pod nią, po słowackiej stronie rozciąga się rozległa Dolina Cicha. Gdzieś w oddali widzę spory kierdel kozic, a na kamieniach pod Kasprowym rozsiadł się niepewnie płochacz halny.
Kasprowy Wierch to najliczniej odwiedzany szczyt Tatr. Jest to gwarno jak na jarmarku. Wędruję dalej główną granią, przekraczając za chwilę granicę pomiędzy Zachodnimi a Wysokimi Tatrami. Schodzę do Zielonej Doliny Gąsienicowej. Pogoda nie jest idealna. Ciężkie chmury zwiastują deszcz. Ale dzięki tej nastrojowej aurze, cała dolina otoczona jest monotonną szarą zielenią, o wyraźnych kształtach i ostrych konturach. Góry są bliskie, na wyciągnięcie ręki, co według meteorologii górali zwiastuje pewny deszcz. Stawy Gąsienicowe Goszczyński widział tylko z oddali, gdzieś spod Kopy Magury. Leżą cokolwiek niżej jak Pięciostawy, ale jeden z nich jest tak wielki jak Morskie Oko i na środku ma wyspę. Dolina Gąsienicowa to miejsce niezwykłej urody. Krajobraz polodowcowy, pełen jezior, stawów, oczek wodnych, potoków, suchych wód, ponorów. Najliczniejsze takie skupisko w całych Tatrach. Mijam Litworowy Staw, dalej Staw Zielony o jasnozielonym kolorze, Kurtkowiec ze wspomnianą wyspą. Skaczę po kamieniach ułożonych na rozlewających się i płynących pomiędzy jeziorami strumykach. Obok Czerwonych Stawków i Długiego Stawku szlak wspina się na Przełęcz Karb, rozdzielającą Dolinę Gąsienicową na dwie części. Z Małego Kościelca roztacza się najlepsza panorama na jeden z najpiękniejszych stawów tatrzańskich, Czarny Staw Gąsienicowy, spoczywający na dnie górskiej misy. Schodzę do niego. Woda jest krystalicznie czysta, choć ciemna ze względu na występujące w niej sinice. Choć turystów jest to zawsze sporo, nie potrafię sobie wyobrazić, że dawniej po stawie pływały turystyczne tratwy a nad brzegiem jeziora stał mały bufet.
Kamiennym chodnikiem idę w stronę Hali Gąsienicowej. Po prawej mijam z oddali Kamień Karłowicza, upamiętniający muzyka i taternika, który zginął w lawinie w 1909 roku. Na kamieniu znajduje się ulubiony symbol Karłowicza – swastyka, nie mający jeszcze wtedy złych konotacji. Nieopodal stoi schronisko Murowaniec, wyróżniające się wśród drewnianych szop pasterskich. A tych na Hali Gąsienicowej do lat 60-tych XX wieku było sporo. Na należącej do Gąsieniców polanie głośno było od owczych dzwonków, biało od owczej wełny a z licznych szałasów wydobywał się dym z watry. Ten pasterski krajobraz opustoszał dopiero po utworzeniu parku narodowego.
Na otwartej hali stoi kilka szałasów. Pustych lub użytkowanych jako leśniczówka, stacja meteorologiczna PAN czy baza taterników Betlejemka. Hala jest piękna cały rok, ale ten najurodziwszy obrazek maluje późne lato, na kiedy przypada okres kwitnienia wierzbówki kiprzycy. Roślina o fioletowych kwiatach przejęła tę część doliny. Zapewne nie rosła tak bujnie, kiedy na dolinę spoglądał Goszczyński. Owce nie pozwoliłyby jej na tak wyrosnąć.
Powoli kieruję się na ponowne spotkanie z Goszczyńskim. Dojdzie do niego pod Kopą Magury. Udaje się tam przez Przełęcz między Kopami i Siodłową Perć. Wkraczam na teren dawnego ośrodka wydobywczego rud żelaza, założonego jeszcze za czasów Stanisława Augusta. Ta ruda, czyli kopalnia albo jeszcze inaczej w tutejszym języku: bania, leży o dwie godziny drogi z hamerni, w grzbiecie góry zwanej Magura. Schodząc żółtym szlakiem, na zakręcie odchodzi stara hawiarska droga prowadząca pod szczyt Kopy Magury. Zwożono nią na saniach wydobyty w sztolni surowiec a pracę górników obserwował jeszcze Goszczyński. Rudy leżą pod samymi szczytami. Schodzę do doliny. Droga do bań przestronna, dobrze utrzymana.
Niepozorna i piękna Dolina Jaworzynki ciągnie się wąskim wąwozem. Okolica wykorzystywana była na wypas, a tutejsze lasy jako materiał do kuźnickiej hamerni. Zrekonstruowane pasterskie szałasy na Polanie Jaworzynka upamiętniają to jedno z większych ośrodków pasterskich w Tatrach, dając pogląd na architekturę pasterską tatrzańskich hali. Po krótkim odpoczynku pod jednym z szałasów, jestem z powrotem w Kuźnicach a moja dzisiejsza przygoda zatoczyła szerokie koło.
Tu żegnam się z Goszczyńskim. To była wspaniała przygoda i zaszczyt móc podróżować z nim, zarówno w przestrzeni jak i w czasie.
*wszystkie cytaty pochodzą z książki Dzienniki podróży do Tatrów, Seweryna Goszczyńskiego
Brawo za świetnie wybraną formę dla tej serii wpisów - to faktycznie była podróż w czasie i przestrzeni. Ostatni, tatrzański odcinek po prostu powala widokami. Jak to możliwe, że tam nie byłem?😯